10 sie 06, 8:57
Polityka 32/2006
Filmowy szwedzki stół
Masłowska o festiwalu filmowym
Kino jest zawsze odmianą higienicznych narkotyków, mniej lub bardziej ożenionych, a wiem, o czym mówię, zwłaszcza po dziesięciodniowej masakrze mózgowej na festiwalu Era Nowe Horyzonty we Wrocławiu, skąd wróciłam z przepalonymi lampkami.
Dorota Masłowska
Z tego, co wiem, pokazano tam 600 filmów, jest to jak niekończący się szwedzki stół, do którego rzucasz się z poczuciem, że nareszcie masz okazję zjeść wszystko, z dnia na dzień okazuje się jednak, że skrzynka odbiorcza mieści coraz mniej wiadomości, coraz częściej demonstrując komunikat boot error. To naprawdę przedziwne i czy ktoś wpadł na pomysł kompleksowych badań psychologicznych osób oglądających za dużo filmów? Mogę wyznać z doświadczeń własnych, że bulimia informacyjna i nadmiar przyswojonych fabuł powoduje galopującą cyklofrenię, histeryczne napady oratorskie u osób małomównych, dużą ilość fałszywych śladów pamięciowych, coraz częściej towarzyszy ci poczucie, że coś się stało, ale nie bardzo możesz sobie przypomnieć co, ale winisz za to innych, percepcja zaczyna posiadać narastające drzwi, cały czas coś się nie zgadza, zaczynasz wdawać się w nieuzasadnione awantury z osobą towarzyszącą, aż wreszcie w drodze powrotnej rozbijacie auto poprzez zderzenie czołowe z Polonezem Caro, prowadzonym przez Józefa K., który niespodziewanie stanął w poprzek na manowcach waszego losu zwanych trasą krajową 8, z półtora promila alkoholu we krwi. Przy czym świeżo nabyty relatywizm jest tak duży, a poczucie realności tych przykrych przecież zdarzeń tak wątłe, że w euforii wsiadacie do szczątków karoserii i jedziecie całą noc na lawecie, patrząc przez szyberdach na gwiazdy w poczuciu występowania w szczęśliwym zakończeniu nieznanego filmu Przemysława Wojcieszka.
Tak czy siak, nawet jeśli do karnetu na Erę powinien dołączany być xanax albo cokolwiek, co umożliwiłoby chociaż pobieżne kasowanie przepełnionej skrzynki odbiorczej, to impreza ta jest rzeczą wielką, europejską i niezwykle dopieszczoną organizacyjnie. Pochwałom i wyrazom zaskoczenia nie ma końca, ale ponieważ nie interesuję się hobbystycznie organizacją imprez masowych, skupię się raczej na filmach.
Muszę się przyznać, że jako osoba pozbawiona ambicji i nie umiejąca się pchać, obejrzałam mnóstwo dobranych losowo obrazów nie polecanych przez nikogo i o których nikt nie dyskutuje, z czego za całkowitą klęskę odbiorczą uważam wyłącznie dwa filmy argentyńskie „Uwięziona” i „Silvia Prieto”, z których wyszłam ze względu na niezwykłą wprost konsekwencję twórców w całkowitym eliminowaniu z fabuły elementów takich jak zdarzenia. Tak więc po godzinie obserwacji bohaterów, którzy najpierw bardzo długo jadą pociągiem, a potem idą gdzieś szybko, aby w ramach puenty wyjąć coś z szafki, a jest to zegarek, narasta w odbiorcy pragnienie odrywania fragmentów siedziska i rzucania nimi w ekran. To nieprzyjemne i negatywne uczucie przeżyłam również na filmie Andrzeja Seweryna „Kto nigdy nie żył”, kiedy ksiądz zarażony wirusem HIV (Michał Żebrowski) oblewa benzyną i podpala wyhodowane przez siebie warzywa (pietruszki) i płacze wykonując gesty zwątpienia, tymczasem drogą niezwykłego zbiegu okoliczności wybucha burza i światło błyskawic oświetla jego zmiętą bólem twarz. Ale o tym za chwilę.
Pełna wersja artykułu dostępna w aktualnym wydaniu "Polityki".